Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Higgins wzruszył ramionami obojętnie i skinął na żołnierzy wojsk indyjskich. Z łoskotem karabinów wyszli z gabinetu.
— Niech sidi siada — wskazał pułkownik na krzesło. — Jesteś moim gościem...
— Jestem twoim gościem... — powtórzył Druz i ciągnął dalej: — Zapytuję ciebie, sidi, w takim zakątku mojej ojczyzny Arab nie czuje się teraz gościem?
Higgins znowu podniósł ramiona i mruknął:
— Tymczasem... Tymczasem... Może wkrótce uda się nam wychować was, a wtedy...
— Wtedy podbijecie nas nie podstępem, lecz armatami, samolotami i bagnetami hindusów... — odpowiedział Ibrahim, nie spuszczając wzroku z bladych oczu Anglika.
— Zuchwały jesteś, lecz zadziwiasz mnie, doprawdy... Masz rozbudzony mózg, sidi! — uśmiechnął się pułkownik.
Niezuchwałość przemawia ustami memi, lecz rozpacz... — odparł Ibrahim, zaciskając ręce z taką siłą, że aż palce chrzęścić zaczęły. — Czy mogę pytać?
— Pytaj!
— Co uczyniliście z Wielką Arabją, dla której nie szczędziliśmy swojej krwi? Dlaczego rozbiliście ją na drobne kawałki, które pożeracie teraz niby podzielony na części chleb? Dlaczego rękę swoją nałożyliście na królów Iraku, Transjordanji, Hedżasu, na Palestynę, na pustynię wreszcie, na pustynię, która nigdy nie znała przemocy obcokrajowców? — pytał Ibrahim przez zaciśnięte zęby.
— Jak deszcz zimowy padły pytania twoje, mumenie! — zaśmiał się Anglik. — Jednak na