Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

imienia i nigdy nie rozmawiała z mężczyzną. Jakżeż mogła ta dziewica składać ci przysięgę na wierność? Pomyliłeś się, sidi!...
— Pragnę widzieć Naidę! — rzekł twardym głosem.
— Twoja wola jest rozkazem dla nas... — odparła natychmiast i klasnęła w dłonie.
Z głębi domu na werandę wyszła kobieta. Jasno-szary burnus nie mógł ukryć otyłych ciężkich kształtów, przeźroczysty czaraf pozwalał wyraźnie dojrzeć okrągłą twarz o wydętych wargach i małych świdrujących oczach.
— Przekleństwo! Przekleństwo! — zakrzyknął Ibrahim i nie uczyniwszy przepisowego salamu, pobiegł ku bramie, wyjąc z rozpaczy.
Usłyszał jak chichotały kobiety i wykrzykiwały złemi głosami:
— Jesteś poganiaczem wielbłądów, nie szeichem!...
Ciemny i ponury, jak noc burzliwa, Druz opuścił tego dnia Damaszek.
W sercu już nie miał ani iskierki nadziei.
Zgasła, zdawało się, na zawsze.