Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdumiona staruszka milczała, patrząc na wspaniałego młodzieńca o oczach, pełnych błysków nadziei i radości.
— Błagam się, dostojna pani! — wyrwała się Druzowi namiętna prośba i, już niepomny na swój wysoki tytuł i ród znamienity, uklęknął i ucałował rąbek rękawa staruszki.
Zniknęła w głębi domu, a on stał coraz bardziej promienny i wzruszony, wyciągając drżące ręce ku domowi i szepcąc gorąco:
— Naido, Naido...
Oczami swej duszy widział rozkochany góral piękny obraz, wymarzony podczas długich, męczeńskich nocy bezsennych.
Oto z krzykiem szczęścia wypadnie z sieni młoda kobieta, szczelnie otulona w czarny burnus i osłonięta czarczafem. Gorejący wzrok Ibrahima przebije jednak zazdrosną tkaninę i dostrzegnie czarne oczy zamglone, dumne łuki brwi rozdęte nozdrza i zwoje kruczych włosów, spadających na białą, o złocistym odcieniu pierś.
— Naido! — zawoła on głosem niemal rozkazującym, wszechwładnym i szeroko otworzy ramiona.
Wiotka, zwinna postać rzuci się ku niemu i przytuli do piersi z cichym, szczęśliwym szlochem...
— Żono moja, jedyna, na całe życie... — szepcą usta młodzieńca...
Drgnął, bo na progu stanęła, mrużąc przebiegłe i niespokojne oczy, stara, pomarszczona Missaret-es-Bauhar i, przebierając palcami, mówiła szyderczym głosem:
— Sidi, szlachetny sidi!... — Pomyliłeś się... Córka szeicha Bauhara — Naida nie zna twego