Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opasły beduin z obleśnym uśmiechem. — Spałeś mocno sidi! Bóg zesłał ci zdrowy, pokrzepiający sen...
— Kopyto ośle! — huknął na niego Ibrahim. — Kulbacz konia natychmiast!
Za chwilę biały ogier w cwał wybiegał z bramy.
Pochylony na siodle góral bił go piętami i okrzykami zachęcał do biegu.
Mknęli jak widma, lecz w południe wstrzymał ich chamsin.
Nadleciał nieoczekiwany i nieprzeczuwany, pozbawił tchu, oślepił.
Musieli okryć się w głębokim, krętym wąwozie, gdzie stali długo, niemal do kolan zasypani lotnym piaskiem.
Zniknęły wszystkie ślady pod powłoką szarą, rzuconą przez wicher pustyni.
Z trudem, kierując się instynktem nomada, późno w nocy dotarł Ibrahim do Sueidy.
Ze ściśniętem sercem ogarniał młody Druz biegnące ku północy grzbiety gór. Nic go już nie cieszyło. Przed oczami miotała się w wirze tanecznym Naida; przez cienką tkaninę szaty powiewnej paliło i dręczyło udręką nienasyconą młode, piękne ciało.
Rozumiał, że dała mu napój odurzający, a mimo to nie złorzeczył i nie czuł nienawiści do tej kobiety. Pojmował, że coś piękniejszego od miłości, wznioślejszego od najczystszych myśli i dążeń ludzkich kierowało czynami tancerki, pożądanej i umiłowanej od chwili, gdy wzrok jego po raz pierwszy padł na nią.