Strona:Ferdynand Antoni Ossendowski - Huragan.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, panie mój... — odparła i nagle przysłuchiwać się zaczęła, skradając się do leżącego Druza.
Spał, blednąc coraz bardziej.
Naida klasnęła w dłonie.
Do izby wszedł Arab.
— Nic przy nim nie znalazłam! — rzekła. — Możesz, sidi, obejrzeć dokładnie raz jeszcze. Szeich Atrasz będzie spał do południa. Gdy się obudzi, karawana nasza wyjdzie już z wąwozu Sur....
Zaczęli raz jeszcze przeglądać ubranie i obuwie śpiącego Druza.
— Nic!... — szepnął Arab. — To dobrze, bo biały szeich obawiał się, że stary Husein-Ibn-Ali już przeciągnął na swoją stronę Druzów. Bądź gotowa, Naido, bowiem przed świtem wyruszamy. Za godzinę ludzie nasi zaczną siodłać wielbłądy.
— Rzekłeś, sidi... — szepnęła tancerka.
Ledwie kotara opadła za wychodzącym, rzuciła się do leżącego na posłaniu Ibrahima.
Oddychał spokojnie. Szeroka pierś wznosiła się wysoko i cicho opadała. Na pięknej, odważnej twarzy błąkał się uśmiech radosny. Czarne rzęsy drgały lekko, a usta gorące coś szeptały sennie.
— Tyś jak orzeł!... Płomień i odwaga biją z twej postaci, luby mój! — szepnęła i pochyliwszy się, zaczęła muskać wargami oczy i usta śpiącego.
Powstawszy, na skrawku papieru napisała słów kilka i złożyła na piersi Ibrahima.
Szybko spakowała worek skórzany, zdmuchnęła kaganek i wyszła bez szmeru, słysząc głuche