Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ziuteńko, musnął człeka i z cichym szelestem, po trawach zesunął się w przepaść. Jękła pierś ocalonego, zawyło pierwsze odetchnienie samo z siebie, gdy rozum jeszcze niczego podjąć nie zdołał.
Trawy załopotały i tyle. Nie zrozumiały niczego.
I oni nie spostrzegli nic. Przeminęło, przeminęło szybciej, jak lata, jak zdolny był latać ich strach, ciężkie, niezdarne ptaszysko o nietoperzych skrzydłach.
Więc nie można ich przygotować na zło.
Nie można.
Także nie trzeba im innego pokazywać szczęścia. Nie poznają twarzy obcej.
A gdyby nawet to wszystko, co zwie się nadzieją, gdyby nawet Wiekuista Światłość zagasła, szliby dalej ku niej, wpatrzeni w nią, jak patrzą na gwiazdę przed wiekami spaloną; której promienie dawno, dawno wysłane ku ziemi, nie dobiegły dotąd, nie sięgnęły w ten zakątek daleki, gdzie płynie fala głów po ciemni, gdzie brzmi rozlewna pieśń o bliższych ścieżkach, ku uciekającemu mirażowi wiodących.


KONIEC.