Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Silny był. Mógł dojść.
— I poświecić nam...
Jakże naraz stało się przestronno. Niedowierzają mi ludziska.
Nagle potknąłem się i jednocześnie uczułem pod stopą krawędź skalną. Noga, jakby miała oczy, zobaczyła śmierć.
— Stać[1] krzyknąłem. Przepaść!
Ścichły kroki. Ale nie, ktoś idzie dalej. Wyciągnąłem dłoń.
— Stać!
Dotknąłem ramiona czyjegoś. Ręka, czułem, trzymała gruby kij.
Sąsiad szukał swym grubym kijem stoku. Posunąłem po nim ręką, kierując w stronę właściwą.
— Ot, tutaj, widzi pan! Tutaj...
— Hm... to nic, to niewielka dziura.
— Ależ tam... tam...
Dziwny jakiś kij, pomyślałem. Na końcu ma daszek lejkowaty, zaś pod daszkiem gruby hak. Drugi hak sterczy na końcu.
Latarnik jakiś, czy co?
Obeszliśmy widać, szczęśliwie szczelinę, bo nikt nie płacze pomarłych swoich.

Idziemy. Bliżsi rozważają minioną przeszkodę.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie Stać brakuje najprawdopodobniej wykrzyknika (ewentualnie kropki}, a po nim myślnika.