Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O jakże boli ciemność! — mówi sąsiad po lewej.
Zamykam oczy i zaraz mi lepiej.
— Zamknij pan oczy! — radzę — Wogóle... nie wiadomo na co są oczy... Czy może potrzebne będą tam... Organy... na potem...?
Krzyk.
— Zapadł się człowiek pod ziemię!...
Wyciągnąłem rękę... niema go... przepadł.
— Morderca! powiada ktoś nieśmiało, a zawistnie.
— Morderca! — podejmuje kilka głosów z przekonaniem.
— Wszakże nic nie widać! — broni mnie jakiś dziecięcy głosik.
— Morderca! — huczy wokoło, tak pewnie i harmonijnie, że powtarzam razem z tłumem:
— Morderca!
— Umyślnie kazał mu zamknąć oczy!
— Umyślnie! Ciasno mu było!
— I to w najgorszem miejscu.
— Strzeżcie się mordercy!
— Zabił go! To zazdrość. Silny był. Mógł dojść... tam.
— Mógł zażegnąć pochodnię od Wiekuistej Światłości...