Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niu niebios poruszali się uroczystym pochodem w kierunku wyciągniętej ręki drogowskazu.
— Stójcie! Ani kroku dalej! — krzyknął z całej mocy Człowiek z toporem.
Pochód sunął dalej, ani jedno spojrzenie nie skierowało się na wołającego, nikt nie zwrócił nań uwagi.
— Każ im stanąć! — prosił starca.
Ale starzec nie słyszał jego słów. Stał wyprostowany na kamieniach ołtarza. Oba ramiona uniósł w górę i błogosławił idących.
— Na miłość boską, stójcie! — zagrzmiał ponownie i podniósł w górę topór.
Procesya płynęła dalej. Jawili się ludzie coraz to nowi, sunęły postacie mnogie, korowód nie miał końca. Śpiewali radośnie a poważnie, bez słów. Było to jakby harmonijny oddech duszy zbiorowej, pieśń tęsknoty. Nie było w tem słów, bo słowa nie mogły wystarczać w tej chwili.
Starzec wydawał się słupem kamiennym, zastygł w bezruchu błogosławieństwa.
— Święta stali! — zawołał Człowiek z toporem. — Przeznaczonem ci było ciosać czcigodne tramy na świątynię Bogu. Podnoszę cię oto w wielkiej sprawie. Niszcz majak kłamu, który zakrywa Boga, ciosaj święte tramy światłości, buduj świątynię Temu, którego imię prawda!