Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Drogowskaz! — wykrzyknął mimo woli Człowiek z toporem.
Zjawił się sen, nasunął się na jawę, jak mgła i prześwietlił ją nawskroś, tak iż stał się prawdą, oczywistą prawdą.
Patrzył oniemiały.
Oparty plecami o kamienie siedział pod drogowskazem zgrzybiały starzec o długiej, falistej, białej brodzie i spał z głową spartą na dłoniach. Srebrzyste włosy otaczały czcigodne jego oblicze i spadały w pierścieniach na błękitną szatę spływającą bujnymi fałdami na kamienie ołtarza.
Gdy tak patrzył zdumiony na niezwykły obraz, wydało mu się, że słyszy gdzieś w dali chóralny śpiew, pieśń nuconą przez tysiące ludzi, zagubioną w przestrzeni, dolatującą jak nikłe echo. Płynęło to echo zwolna, podobne do fali, w obranym, niezmiennym kierunku, a jednocześnie ustępował z polany biały opar mgły cofając się coraz to bardziej w głąb lasu.
A więc to prawda, pomyślał Człowiek z toporem, więc to prawda.
Doznał uczucia, że nieprawdopodobieństwo otoczyło go, niby sieć i nietylko jego. Majak ogarnął ludzi i świat i zastąpił prawdę. Nie było