Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ach, jakże się to robi... trzebaby zapamiętać... Mocne skupienie, wnętrzna wola, a rozmach członków sam się wyzwala, w ruch. Ledwo, sobie to uświadomisz, już wichry przeganiasz, wichry lecące w służbie.
To inny lot, po służbie... to przymus...
Rozkosz, to bezkierunkowość.
Im zbaczać z drogi nie wolno, chyba że się roztrzaskają o przeszkodę.
Latać... bez przynagleń, co późnią, bez brzemienia spełniań... to znaczy: latać... być wichrem-włóczęgą pośród wichrów żołnierzy, godzinami nie widzieć ziemi, nie czuć jej pod nogami nawet w wielkiej, ogromnej dali... być wysoko... wysoko, gdzie już nie ma nic do roboty nawet najprawowierniejszy promień słońca... to jest latać...
Strasznie jakoś zimno!
Czuł pod zamkniętemi powiekami, że tonie w ciemni, pod bijącemi skrzydłami brakło powietrza...
Otworzył oczy.
Tkwił w czerni niezmiernej. Niby jarzące się knoty świec pogaszonych, błyszczały czerwono gwiazdy w oddali przeraźnej.
Przewrócił się na wznak, zdrętwiały niemal,