Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielkimi rękami oplótłszy kolana. Wpatrywał się bacznie w pielgrzyma, który zdziwony, cofał się mimowoli zasłaniając rękami.
— Ach! Jakżeśmy wysoko! — ozwał się natręt: — Jakże wysoko! Hi... hi... hi... hi... hi... ludzie całkiem już dojść nie mogą... i dlatego z ziemi przynoszę wieść... okrzyknęli cię wielkim... rozpisali konkurs na kantatę... zarezerwowali w Panteonie miejsce... Przysięgam! Nie widać stąd, ale... widziałem na własne oczy... no i cóż teraz?... Ha!... Zdaje mi się, żeś dość się, narozmyślał nad nicością ludzkich głupstw... Jakiż stąd wniosek praktyczny? Szaloną podróż może przedsięwziąć człek najmądrzejszy, ale z szaleństwa nie wyciągnąć korzyści... to potrafi głupiec jeno.
— Popatrzno w górę...
Wyżej poprostu żadna istota ludzka dostać się nie może... nie jest w stanie... przytem twe zdrowie...
— Idź precz! Idź precz! — krzyknął przerażony pielgrzym.
— Słyszałem coś podobnego w dawnych czasach... bardzo dawnych... Ale ty nie posiadasz siły tamtego... o nie!... Dlatego usiądź tu oto... pogadamy rozsądnie. Nikt przecież nie widzi, nie słyszy... Tak... wysoko zaszliśmy... jesteśmy