Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/210

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została skorygowana.

    Pan komisarz myślał to wolno, to prędzej, ale nic się nie kleiło.
    Zatracał się w tej mieszaninie, tonął w tym szumie, z którego coś jakby czasem wypływało, coś dziwnego, nieswojskiego, nie wolnomyślnego... a on nawet nie dziwił się... nie bronił.
    Na powierzchni tej zjawiało się raz po raz jedno tylko jasne pojęcie: Urlop... urlop...
    Ale i to zjawiało się coraz rzadziej i rzadziej.
    Wreszcie zanikło. Pan komisarz przestał być komisarzem... niemal utracił rangę.. rzeka go pochłaniała... degradowała do rangi zwyczajnego człowieka... nie, jeszcze niżej... do poziomu poety...
    Pan komisarz marzył na jawie.
    W takich chwilach wszystko jest możliwe.
    To też rzeka poczęła do niego mówić a on do rzeki.
    — Ach! Nikt mnie nie rozumie... nikt mnie nie rozumie!
    Tak mówiła rzeka.
    Zdumiał się.
    — Jakto niby? — spytał.
    — Nikt nie wie, co to ja jestem... ja WODA.
    — Ty... ty... ty jesteś oczywiście... no, w tobie są ryby i koniec.