Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

paczkę z tytoniem do bocznej kieszeni. Skręcił papierosa, zapalił i ruszył przed się.
— A możeś ciekawy... — doleciało go od wody.
Splunął z pasyą i poszedł nie odwracając się już wcale. W domu zastał już brata siedzącego przy stole. Bratowa stawiała przed mężem miskę klusek.
— A dalibyście się ta czego napić matka! — powiedział Maciek do żony. — Zmordowaliśmy się dziś pono obaj! — dodał spoglądając z zadowoleniem na brata.
Wypili po razu i po drugim wcale niemałe sztakaniki wódki, potem jedli w milczeniu kluski, póki starczyło. Gdy skończyli zapytał starszy:
— Dużoś zrobił?
— Ta cośem tam zrobił! — odparł niepewnie, bo mu żal się zrobiło straconego nad wodą czasu.
— A to bestya podmywa... — rzekł Maciek — Ciekawość czemu akuratnie nasze pole.
— Akuratnie psiamać nasze!
— Andrzejowego, to ani tknie... jakby...
— Jakby co?
— Jakby bestya, pijanica miał jakie tajemne przymierze z wodą.