Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zgarbiła się niby pod ziemię kuląc... Nie odpowiadała wcale.
— Stójcie sobie spokojnie, nie przeszkadzajcie! — nakazała ostro woda chałupom.
Jasiek zobaczył, że obydwa domostwa zmartwiały nagle, i taki jakiś inny mają wygląd, niż przedtem. Ot chaty. Ale i woda stała się zwykłą wodą, co płynie niewiadomo skąd i w jaki kraj. Szemrała, pieniła się na kamiennych progach rzucała fale o brzegi... nie odzywała się głosem zrozumiałym.
Czekał cierpliwie sądząc, że się namyśla.
Siedział i czekał, a słońce szło po niebie nieustannie.
Nareszcie wstał, machnął ręką i podjął leżącą na ziemi dębową babę.
Za chwilę tętniły już uderzenia mocne, wytrwałe, uporczywe. Pot mu zalewał oczy... nie zważał... pracował zażarcie.
— A toby też było, gdyby się tak rozniesło po wsi! Rety! Pośpiewując pracował do zmierzchu. Zaciągnął trzy nowe kloce. Gdy się zmierzchło i miał iść do domu, schylił się, podjął ciężki kamień i cisnął z rozmachem w rzekę.
— Masz nagrodę za twoje bajdy!
Roześmiał się. Naciągnął kaftan i sięgnął po