Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

najsmutniejsze rzeczy, a całkiem prawdziwe, możnaby napisać o mnie, Józku, Stefie... Brakło mi odwagi dokończyć nawet w myśli tej listy... Ale potem w życiu nieraz wracało: Ano, możnaby! I zawsze ten dziecinny lęk...
Psiakrew! Trzewiki na nic!
A wszystko przez te przeklęte... Zawahałem się.
Nie było winnych, mniejsza z tem. Na złość pójdę piechotą, aż do Jedlnej, a Mańka i ten Drucha-Konrad, fabrykant wielkiej światłości, niech się trapią, niech mnie szukają!
— Aż do samej Jedlnej! — wrzasnąłem głośno, jakbym tą odległą metą miał się zemścić... na... kimże... no na wrogu.. na swej może własnej niezaradności, żyłce literackiej, czy złej pogodzie, co mi zniszczyła trzewiki.
Tak. Przybywa dalszy rozdział powieści, przemknęło mi przez myśl.
Machnięciem ręki odegnałem precz szatana literackiego i natychmiast dumny z siebie, i z tego też, że mam swego własnego, własnego szatana, do odpędzania, powlokłem się po rzadkiem błocie ku widnym na zachodzie górom.

— Cóż u licha! Gadasz czy nie?
Tupnąłem z pasyą. Ale to nie zmieniło wca-