Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam przyjemności...
— Jak to? Nie znasz pan mego brata Andrzeja?...
— To jest w istocie... — jąkał się młody studencik.
— A rozumiem, rozumiem... No ja nie jestem niebezpieczny. Ale jeśli już tacy jesteście mistyczni, gotyccy, wolnomularscy, to sobie bądźcie! Proszę tylko powiedzieć mojemu bratu, że czekamy w zajeździe... proszę zaraz powiedzieć..
— To właściwie... to jest...
— Proszę bardzo! — huknąłem mu nad uchem z wielką pasyą.
— Oczywiście! Natychmiast! Padam do nóg! — krzyknął i zamknął drzwi na klucz.
— A to szelma! Taki arogancki, małoletni fabrykant wielkiego JUTRA! Nie zna Druchy! Konspirator! Szelma!
A tu błoto... Psiakrew!
Trzewiki już i tak na nic. Można iść dalej.
W szalonym jestem humorze. Mam wrażenie, że oto jestem na całym świecie sam jeden, opuszczony, odumarty przez swoich... Wyłazi żyłka literacka. Przerabiam błoto, smutek, przypadki rozmaite na powieść.
Wyjechał kucykami na sumę.