Strona:F. Mirandola - Tropy.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Człowiek z wiadrem musiał znowu napracować się niemało, nim naciągnął wody.
Gdy wiadro stanęło na cembrowinie, nagle plusnęło coś i wyskoczyła na trawę maleńka, złocista rybka.
Poderwała się raz jeszcze w górę i przemieniła nagle w skrzydlatego gołębia, który usiadł na cembrowinie studni.
Gołąb był zadyszany i drżał ze zmęczenia, czy strachu.
— Opowiadaj! — ozwał się nieznajomy.
Człowiek z wiadrem pochylił się ku niemu i szepnął:
— Panie... może lepiej będzie zaczekać, aż ten oto, nasyci się i odejdzie.
— On nie zrozumie... — odparł nieznajomy. On nawet nie widzi mnie, ni tego gołębia, ani słów, jakie zamieniamy, nie pochwyci. Nie znasz widzę ludzi...
— „O panie! — zaczął gołąb. — Przybierałem różne postaci i dotarłem wszędy, gdzie dotrzeć może myśl człowieka. Posuwałem się pod bieg wody, zaglądając wszędy, skąd się sączy choćby jedna kropla. Przy samej studni toruje sobie drogę źródło przez wielki, stary grobowiec, opłukując kości poległych w jakichś dawnych zapasach, powyż jest złoże zbroi za-