Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedyż to będzie, dziaduniu?
— Po mojej śmierci — rzekł starzec.
— O, dziękuję! Nie chcę ja mieć tych bogactw, wolę, żeby dziadunio żył i nie umierał nigdy.
— Ba! zawsze ty dłużej odemnie pożyjesz. Zresztą, i tak przecież, gdy dorośniesz, będziesz mógł i za życia mego używać majątku, który masz odziedziczyć po przodkach.
Zamyślił się Cedryk. Długo wpatrywał się w milczeniu w okolicę, oświetloną w tej chwili promieniami zachodzącego słońca. Wspaniale wyglądały rozległe pola, zbożem pokryte, ukwiecone łąki, lasy ciemniejące w oddali, a bliżej znów wspaniały park, o cienistych alejach, zamek wyniosły, strzelający w niebo wieżycami, basztami; Cedryk patrzał na wszystkie strony, w końcu westchnął i rzekł:
— Przypomniałem sobie, co mówiła Kochańcia.
— Cóż takiego? — spytał hrabia.
— Mówiła, że niełatwo być bogatym, bo kto ma dużo pieniędzy, zwykle zapomina o uboższych bliźnich, staje się samolubem, a to źle bardzo. Ja zaraz wspomniałem o dziaduniu, który jest taki dobry, pomimo swoich bogactw i ciągle o bliźnich myśli. Ona powiedziała, że na nieszczęście nie wszyscy tak postępują, dużo jest bogaczów złych, chciwych, samolubów, a to