Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pochlebiało to dumie starca, inne względy mniej u niego ważyły.
A obok tych uczuć życzliwych zawsze odzywała się w duszy jego niechęć dla tej kobiety, zazdrościł jej gorącej miłości dziecka, którego serce niewinne i kochające pragnąłby zagarnąć wyłącznie dla siebie. Nie mógł się jednak łudzić, przywiązanie Cedryka do matki było tego rodzaju, że walczyć z nią w jego sercu było niepodobieństwem i to właśnie gniewało hrabiego. Raz podczas przejażdżki konnej zatrzymali się na wierzchołku pagórka, zkąd odsłaniał się rozległy widok na okoliczne wioski i pola.
— Czy ty wiesz — rzekł hrabia, wskazując szpicrutą na ten krajobraz dokoła — że to wszystko, co tu widzisz, te ziemie, te lasy, te wioski, moją są własnością.
— Wszystko! — zawołał chłopczyk — to ogromny majątek dla jednej osoby.
— Moje dobra — mówił hrabia — rozciągają się dalej jeszcze, zajmują obszary ziemi, których ztąd dojrzeć nie można, nie potrafiłbyś zliczyć wiosek, pól, lasów. A czy ty wiesz — dodał z naciskiem — że wszystko to kiedyś do ciebie należeć będzie.
— Do mnie? — wykrzyknął chłopczyk głosem, w którym przebijało coś nakształt przestrachu.
— Tak, do ciebie.