Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pnemi kłopotami, teraz z łaski waszej Dostojności już się nie gryzie.
— Cieszę się niezmiernie — mówił chłopczyk — dzięki Bogu, że dzieci szczęśliwie przebyły szkarlatynę, to taka okropna choroba! Dowiedzieliśmy się o tem od pana rektora. A widzi pan — dodał, zbliżając się i głos zniżając — dziadunio nie może słyszeć bez wzruszenia o chorych dzieciach, bo on swoje wszystkie stracił i teraz tylko mnie jednego ma na świecie. Mój tatuś był jego rodzonym synem.
Hugon stał, jak na szpilkach. Chłopczyk mówił wprawdzie półgłosem, lecz nie tak cicho, aby go hrabia nie słyszał; poczciwy dzierżawca wyobrażał sobie, jakiego wrażenia doznawać musiał w duszy dumny magnat, podczas gdy wnuk tak śmiało przypisywał mu współczucie dla dzieci jakichś nędzarzy, chorujących na szkarlatynę. I w rzeczy samej, hrabia słuchał pilnie i ani słowa nie stracił z przemowy dziecka. Oczy jego jak żarzące węgle błyszczały z pod brwi krzaczastych.
— No cóż, Hugonie — odezwał się wreszcie ze szczególniejszym uśmiechem — wy wszyscy dotychczas mieliście o mnie całkiem inne wyobrażenie. Dopiero lord Fautleroy poznał się na mnie. Kto zechce dokładną wiadomość powziąć o mojej wartości, niech się uda do mego wnuka. No, siadaj, chłopcze.