Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieje się pod jego promieniami, — odparła gejsza.
— Dlaczego patrzyłaś na mnie? — pytał dalej.
— Gdy słońce świeci, oczy śmiertelników nie widzą gwiazd, tylko jego promienne oblicze! — szepnęła.
— Jesteś nie tylko piękna i zgrabna, jak sarna leśna, ale i dobrze wychowana, umiesz mówić ładne słowa, — powiedział, uśmiechając się.
— Ładne słowa nieraz kryją jeszcze piękniejsze myśli! — odpowiedziała zmieszana.
— Myśli? — powtórzył młodzieniec.
— I uczucia!... — szepnęła jeszcze ciszej.
— Robisz mi wyznania miłosne, dzieweczko! — odparł drwiącym głosem.
— Tak, szlachetny „sanwo“...
— Mówisz to z taką prostotą, śliczna Kallio Kanni! — zawołał młodzieniec, dotykając jej dłoni.
— Zachwycona ręka z prostotą zrywa piękny kwiat! — odparła, podnosząc na niego oczy.
— Chcesz, abym cię wykupił u twego właściciela i miał cię jako kochankę? — spytał pochylając się ku niej młodzieniec.
— Chcę być kamieniem, który potrąca twoja stopa, sanwo, twoją niewolnicą, zabawką, lecz zarazem twoją radością i szczęściem.
Młodzieniec wyprowadził ją z tłumu w aleję,