Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czują zbliżanie się tajfunu — pomyślał Hiaszi. — Czatują na nas...
Tyle razy w życiu widział tajfun na morzu, ale teraz jakieś złe przeczucie zrodziło mu się nagle w sercu i nie opuszczało go.
Wyjął z rękawa szczyptę ryżu i wrzucił ziarnka do morza.
— Tobie, litościwa Amaterazu! — szepnął, przymykając oczy.
Gdy otworzył je po chwili, spostrzegł, iż wszystko naokoło zżółkło i spochmurniało: woda niebo, obłoki i twarze majtków. Gładka, złoto-lśniąca smuga na horyzoncie zmarszczkami pokrywać się zaczęła. Zmarszczki te zmieniły się w bałwany o białych, rozwianych grzywach i pędziły od wschodu z zawrotną szybkością. Hiaszi widział, jak odrywały się od grzbietów bałwanów siwe płachty piany i rozpraszały się w powietrzu lub znikały, porwane przez doganiające je jeszcze wyższe fale.
Żeglarz rozumiał, że to wicher, straszliwy tajfun smaga biczami morze i pędzi bałwany ku brzegom Azji na walkę ze skałami i piaszczystemi łachami starej ziemi.
Tajfun doleciał do krypy, uniósł ją na grzbiecie wysokiej fali, zsunął dziobem na dno otchłani, aż się zaryła w wodzie, przerzucił przez cały pokład słoną, spienioną wodę i znowu cisnął do góry na grzebień nowej fali. Wicher szaleć