Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z pluskiem stoczył się do stawu duży głaz, leżący na pagórku z małą kapliczką. Brzękły i prysnęły barwne szkiełka w oknach świątyni. Przerażone głosy przechodniów, zmieszany, ciągle rwący się na strzępy ryk tłumu dolatywać zaczęły z miasta.
Tymczasem głuche, a coraz potężniejsze uderzenia częściej i silniej wstrząsać zaczęły ziemią. Obsunęła się i runęła mała kapliczka na pagórku i zawalił się stary portyk-tori, stojący na brzegu; z hukiem gruchnęła murowana brama parku, a słup kurzawy podniósł się wyżej drzew...
Drżała i miotała się ziemia, jak gdyby legjony złych a silnych szatanów rozsadzało jej czarną pierś, walcząc o swoją wolność. Nagle cały staw z wodą, rybami, nenufarami i lotosami wciągnęła w otwierającą się otchłań ziemia, połknęła bez śladu, a po chwili wypluła z powrotem, zmięszawszy muł, wodę i kamienie z trupami ryb i szczątkami zmiażdżonych roślin.
Nie mając sił podnieść się, przerażona, odrętwiała patrzyła musme szeroko otwartemi oczami przed siebie. Półprzytomna dojrzała jeszcze walące się drzewa i majaczące w oddali wysokie budynki, miotające się nad miastem potworne języki płomieni, słupy czarnych dymów, ocean, pokryty ciemnemi bałwanami o białych, rozwianych w szalonym pędzie grzywach. Trzask walących się gmachów, syczenie ognia, huk pod-