Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczyna tymczasem stanęła nad wartką wstęgą potoku i schylając się, małemi rączkami wodę czerpać zaczęła i oblewać wiotkie ciało srebrzącemi się i skrzącemi, jak sznury pereł, strugami wody źródlanej. Jeszcze piękniejszą, jeszcze bardziej cudowną, nieziemską wydała się ta dziewczyna-trzcina, dziewczyna-rusałka, dziewczyna-radość i słodka obietnica.
Lecz w tej chwili jak zgrzyt, wrywający się do kaskady słodkich dźwięków semisenu, rozległ się krzyk. Dwóch otyłych bonzów wypadło z krzaków i porwało musme. Mikado widział, jak ich brudne dłonie gniotły i szarpały jej srebrzyste ciało, słyszał, jak wargi wyrzucały ohydne, lubieżne słowa. Dziewczyna broniła się zawzięcie, lecz oni wlekli ją dalej i głębiej w krzaki. W kilku susach Mikado był przy nich, po chwili bonzowie, jęcząc i złorzecząc, z trudem podnosili się z ziemi, z obawą patrząc na groźną twarz młodzieńca. On nie widział ich jednak. Oczy swoje napawał cudnem zjawiskiem, najpiękniejszem dziełem twórczej siły ziemi i słońca.
— Ktoś ty i dlaczego porwali cię tamci? — spytał szeptem, patrząc w szeroko otwarte ciemne oczy musme.
— Jestem gejsza-śpiewaczka! — odparła. — Szogun pozbawił nas prawa do szacunku ludzkiego, zrównawszy ze sprzedajnemi „joro“.
Zapłakała, kryjąc piękną alabastrową twa-