Strona:F. Antoni Ossendowski - Szkarłatny kwiat kamelji.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech żyje Szogun... — powtórzył młody, o chudej, ruchliwej twarzy, ciemno ubrany człowiek. — Na Kwan-Non! Ale cóż nic o mikadzie nie mówicie, samurajowie, a tyś, starcze, też o nim nie wspomniał w swej opowieści?
Zapanowało milczenie. Pierwszy odezwał się stary mnich.
— Mikado, bogom równy i od bogów ród swój wyprowadzający, powinien być wysławiany w modlitwach, nie zaś w przygodnych opowieściach, młodzieńcze!
— U nas inaczej o tem myślą! — podnosząc dumną głowę, rzekł młodzieniec i utkwił oczy w pomarszczonej twarzy mnicha.
— Skąd przybywasz, jeżeli tak mówisz? — pytano go ze wszystkich stron.
— Przybyłem dziś z wyspy Hokkaido — odparł śmiało, a zmienił się cały, stając się do drapieżnego ptaka podobnym.
— Co u was o... tem myślą? — padło z tłumu tchórzliwe pytanie.
Młodzieniec grzmiącym głosem mówić zaczął:
— My — ludzie lasów i zimnego morza, myślimy uczciwie i prosto, jak prosta jest nasza ziemia! Myślimy, że skoro wielki bóg zesłał nam, jako władcę, potomka swego, powinniśmy stać przy nim wiernie, patrzeć w oblicze jego, jak spoglądają synowie na twarz ojca! Tego