Strona:F. Antoni Ossendowski - Puszcze polskie.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kojnie, starając się zrozumieć, skąd nadąża nagonka. Wprawni obławnicy szli jednak równym łańcuchem, więc żubr dziwnym instynktem swoim nie mógł odnaleźć żadnej luki, którą potrafiłby przemknąć, uderzywszy na osoczników. Zrozumiał to i, widocznie, wtedy dopiero wezbrał w nim gniew. Zjeżył kosmatą grzywę na karku, jeszcze niżej opuścił łeb. Błysnąwszy czarnemi rogami i wyrzucając kopytem wraz ze śniegiem mech i darninę, oblizywał wargi chropawym językiem, aż nagle wydał ponure, urwane chrząknięcie, zda się, ciche, a tymczasem wypełniło ono wszystko wokół, bo z potężnej wybiegło piersi. Po chwili, smagając się krótkim, włochatym ogonem z prawie czarną kitą na końcu, pomknął wprost przed siebie, szeroką piersią i łbem niby taranem rozsadzając zbity gąszcz. Spod kopyt wylatywały mu grudki skrzepłego śniegu, gałęzie i płachty darniny. Gdy wśród drzew migał szaro-brunatny kadłub żubra, uwidoczniły się jego wysokie, muskularne nogi i potężna szyja, w nasadzie swej tonąca w gęstem uwłosieniu. Gdy, robiąc potężny skok przez leżący wywrót, wzniósł się nagle ponad gąszcz krzaków, wydał się olbrzymem, a w chwili tej stały się zrozumiałe słowa Cezara, który, opisując żubry, twierdził, iż są większe od słonia. Żubr pędził coraz szybciej, unosząc na karku i grzbiecie obłamaną posusz i płachty śniegu, strząśniętego z łap świerkowych. Przemknął jak tocząca się niepowstrzy-