Strona:F. Antoni Ossendowski - Puszcze polskie.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wlokąc za sobą puszyste polano. Staje, bo chrapy pochwytują duch jeleni, a słuch zgrzyt cichy śniegu pod racicami. Waha się stary basiura, uszy tuli i łyska świecami, bo nie przydybie wszak rogacza bez zgrai, sam w pojedynkę nie upora się z nim, byk bowiem odrzuci go wieńcem spiczastym, pokopie, stratuje... Stoi więc nieruchomy, niby cień szary, złowróżbny. Aż nagle spostrzega lisią kiść, ale późno już... Trzymając w pysku udławionego zająca, lis przesadza kopiec nad norą głęboką. Truchtem odbiega szary drapieżca i kołuje po kniei, chciwy i baczny... Tam widzi głuszca, co przywarł do pnia sosnowego, tu na borowinie jagodnej podniosły się cietrzewie i posiadały na jarzębinach; koło kępin śmiga łasica, na jarząbki snadź czyhająca, bo popiskują one głośno, grzebiąc w mechowych poduszkach. Wilk spostrzega nagle świeży, złocisty od kropel żywicy zacios na świerku... Człowiek?! Węszy leśny bandyta, ogląda się wokół i, podwinąwszy polano, sadzi przez drągowiny, wykroty i krzaki, aby zdala być od człowieka, acz nie wywęszył go zbliska. Wpadł do kniei i usiadł, mrużąc żółte ślepie. Jakieś myśli, niemiłe wspominki ogarnęły go, widać, i zaniepokoiły złem przeczuciem. Nie dziw! Przebiegł bowiem stare bobrowisko, a pamięta, że, przed laty, okoliwszy haszcze zgrają, zarznął tam klępę... ale teraz nie widział oddawna tropu łosiowego. Znowu w innem miejscu,