Strona:F. Antoni Ossendowski - Puszcze polskie.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzierzyste. Błyska więc fajkami, szablami zgrzyta i nadąża zdala. W zaroślach gęstych podnosi głowę rogatą jeleń płowy, a rozłogi wieńca ni to gałęzie suche poruszają się zwolna, gdy koronę dźwignie nad zieloną świerczynę. Strzyże łyżkami, chrapy rozdyma, zaniepokojony, bo tuż przemknęła w popłochu sarna lekkonoga i — bukietem śmignąwszy na krawędzi jaru dała nura bez śladu i echa. Tam lis rudy spłoszył sarnę z żerowiska. Dynduje od świtu drapieżnik przebiegły i myszkuje. Zwęszył czuchem zająca odsiadującego pod wywrotem, i, przypadłszy do ziemi, czołga się, oczy wlepiwszy w szary smuż. Ale kot wypada z kryjówki i młyńcem pędzi naoślep, świecąc osmykiem a potem majaczyć poczyna i kluczyć aż zapada znów w chróścinie, wypłoszywszy z niej cieciorki, odlatujące z kwokaniem trwożnem. Spostrzegła szaraka sroka-plotkarka i nuże — drzeć się i brzechać! Lis tropi przy samej ziemi, kitą z drgającym kwiatem na końcu zmiatając opusz śnieżny. Dopadł wreszcie trzcin nad zamarzniętem bajorzyskiem i wcisnął się w jego gąszcz, jak zjawa. Umilkła sroka zaciekawiona... Cisza... I nagle zrywa się żałosne kniazienie zająca, a potem znowu — cisza. Szukając ustronnego igrzyska, przekrada się przed ducht wilczura,