Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! Nie! — zawołał Henryk, ściskając dłoń Alfreda. — To złe duchy wpijały ci się w ręce, aż krew trysnęła! Widziałem dobrze!
Schwycił w uniesieniu skrwawioną dłoń przyjaciela i do ust ją przycisnął.
— Henryku, co robisz?! — krzyknął zdumiony Małachowski i porwał chłopaka w objęcia.
— Ty jesteś silny i odważny! — powtórzył gorącym szeptem chłopak.
W milczeniu przyglądał się tłum turystów tej niezwykłej scenie, chociaż Henryk już odszedł od Alfreda. Byli wdzięczni chłopakowi za to, że wyraził swój zachwyt dla ofiarności i gorącego serca Alfreda Małachowskiego.
Czuł Henryk na sobie te przyjazne, ciepłe spojrzenia, a błogość i wielka radość napełniała jego serce. Chciałby wszystkich tych obcych mu ludzi przycisnąć do piersi z taką samą miłością, z jaką dziękował swoim przyjaciołom za wycieczkę w góry i Małachowskiemu za siłę jego i odwagę.
— Chciałbym mieć takiego syna! — szepnął jeden z bankierów.
Yes! — rzekł, wznosząc oczy, niemłody już Anglik.
Jednak, z pewnością, prawie nikt z całego grona nie mógłby odpowiedzieć na pytanie, za co pokochano małego, jasnookiego chłopca i poważnego Polaka, o twarzy surowej?
Nie zrozumieliby wielkiej prawdy, utajonej w sercu świętych i zbrodniarzy.
Jest nią radość bohaterskiego czynu i wdzięczność dla tych, którzy powołać do tego umieją.
Oddział pomocniczy oddalił się, unosząc Włochów.
Turyści odpoczywali.
Lecz niedługo to trwało.
Przeżywali bowiem ci ludzie dzień cudów...
Henryk obszedł kilka razy halę i bezwiednie podniósł oczy do góry.
Nad nim, wyglądając z poza krawędzi czarnego spychu, odcinał się od lazurowego nieba połyskliwy cypel górski.
Stał jak promienna meta, dumny i porywający.