Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie mają duszę, zwierzęta jej nie posiadają... — wyrecytował Henryk.
— No, tak! Tylko trzeba wiedzieć, co to jest dusza — przerwał mu Neuville. — Jest ona zrozumieniem, że każdy z nas należy do wielkiej rodziny ludzkiej, a więc myśleć powinien nietylko o sobie, lecz o wszystkich naraz, aby nikomu nie zawadzać, wszystkim pomagać, lub przynajmniej ułatwić istnienie, aby osiągnąć doskonałość.
— Dusza to duch boży — zauważył Henryk, podnosząc na nauczyciela oczy zamyślone.
— Duch boży — to sumienie, które zezwala, zabrania, popycha ku czynom dobrym, przestrzega przed ziemi, zapala w nas płomień natchnienia, abyśmy dokonali wielkich, szlachetnych rzeczy, mój mały Henryku!
— Jakie to piękne! Jak ja kocham ludzi, życie i świat cały! — zawołał chłopczyk, poczem, jak zwykle w takich chwilach zwrócił twarz do słońca i szepnął z uniesieniem:
— Słońce! O, ja kocham słońce! Mnie się zdaje, że czasami widzę przez siatkę jego promieni Boga w białej szacie, z siwemi włosami, a oczy Jego pełne są ognia... i nie wiem wtedy, czy jest uradowany, czy gniewny?
Takie rozmowy nieraz prowadzili z sobą nauczyciel i uczeń, a stały się one konieczną dla nich potrzebą i radością.
Henryk miał przyjaciół, z którymi spędzał czas w parku Mon-Repos, lub pod dozorem pana Neuville w kąpielach na jeziorze.
Towarzysze przepadali za wesołym i zawsze pogodnym chłopczykiem. Grano z nim w tennisa, biegano na wyścigi, dokazywano, opowiadano sobie zabawne, porywające historje.
Henryk lubił zabawy, lecz nie wszystkie.
Nigdy nie dał się namówić na football.
— Dlaczego? — pytano go.
— Boję się tej gry! — odpowiadał. — Chłopcy, kopiący nogami piłkę lub odrzucający ją głową, mają takie złe, straszne oczy...