Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może pani woli, abym się oddalił? — zapytał Alfred. — Czuję, że nie mam prawa być obecnym, skoro pani zgodziła się wysłuchać kapitana...
— Dobrze... — odparła krótko.
— Będę czekał na panią w czytelni — rzekł Małachowski, wychodząc.
Drzwi zamknęły się za nim. W pokoju zapadła cisza, a w niej tych dwoje czuło szalejącą w duszach swoich burzę, nawałnicę wspomnień i bólu, ostrego, palącego...
Hans nie spuszczał oczu z sylwetki, majaczącej na tle okna. Milczała, zachowując nieruchomą postawę. Kapitan jednak czuł, że przygląda mu się uważnie.
Istotnie, tak było.
Manon bacznie wpatrywała się w dawnego przyjaciela i towarzysza zabaw.
Badała szczegółowo jego twarz bladą o pożółkłej, przezroczystej cerze, ciemnych cieniach dokoła oczu i o zmarszczkach, biegnących od kącików ust. Zatrzymała wzrok na okrągłych, niebieskich oczach, na niezdrowych, gorączkowych błyskach rozszerzonych źrenic, na bladych, drżących wargach i kurczowo zaciśniętych palcach.
Nie uszło jej uwagi kilka krwawych plamek na poszewce i na wyglądającej z pod poduszki chustce do nosa.
Milczenie stało się męczącem.
Manon wzięła ze stolika lekarstwa i zaczęła odczytywać recepty.
— Jak się pan czuje teraz? Czy lepiej? — spytała cicho.
Podniósł rękę i szepnął:
— Niech pani nic nie mówi! Zaraz... zaraz...
Zrozumiała, że zbierał myśli, usiłował uspokoić się i zamierzał coś powiedzieć.
Po chwili chory, zrobiwszy szalony wysiłek, oparł się na rękach i podniósł głowę.
Westchnął z ulgą i znowu szepnął:
— Niech pani nic nie mówił... Nic! Ja wszystko wiem... Jestem bardzo chory i chyba tylko jakiś cud utrzyma mnie przy życiu. Słyszałem, jak o tem roz-