Strona:F. Antoni Ossendowski - Pięć minut do północy.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

więc wyruszyłem na jego spotkanie. Mieszka on w pobliżu granicy i nie mógłby jechać do Amsterdamu.
Joe mówił to głośno, akcentując pewne słowa. Nareszcie po chwili zawołał:
— Ale otóż i on!
Jakiś człowiek o pospolitym wyglądzie uścisnął rękę Joego i doręczył mu sporą paczkę, lecz, gdy Hans zaczął oglądać się za swoim tragarzem, szybko pochylił się i szepnął do Anglika:
— Ten gentleman ma paszport handlowy, wystawiony na imię Wolfganga Kurziusa, milordzie.
Well! — rzekł przez zęby Joe. — Za godzinę po przyjściu pociągu do Amsterdamu wpadniesz pan do mnie do hotelu w innem ubraniu na wszelki wypadek.
All right! Good bye, gentlemen! — rzekł głośno nieznajomy, uchylając kapelusza.
Wkrótce Hans z Joem zajęli przedział pierwszej klasy i jechali do Amsterdamu.
— Mieszka pan z pewnością w poselstwie angielskiem? — zapytał Hans.
— Broń Boże! — żachnął się Joe. — Omijam je, jak mogę. Czytam, śpię i chodzę do kinematografów... wypoczywam. Stoję w hotelu... mały, doskonały hotelik dostojnego von Eyken! Może i pan się tam zatrzyma? Będzie pan zadowolony!
— Owszem! — zgodził się bez namysłu, z udaną radością Hans. — Będzie pan moim cicerone.
— Z największą przyjemnością! — rzekł Joe. — Poznałem holenderskie miasta i, doprawdy, — nie są one wcale nudne!
— Doskonale! — zawołał Hans. — Zabawimy się! Zbrzydły mi okopy i ciągła strzelanina. Pan nie wie, że, wobec beznadziejnej bierności naszej floty, przeniosłem się do artylerji i sporo wojny odrobiłem, bo przerzucano moją baterję niby piłkę foot-ballową, a kopnięcia nieraz bywały prawie od Kanału aż do rosyjskiej granicy! Ha, na to jest wojna! Głupia to i brudna robota!
Hans zmarszczył usta z wyrazem niesmaku.
Joe rzucił na niego bystre spojrzenie, zaledwie w przelocie, i, wzruszywszy ramionami, mruknął: