Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I znów bez końca, jak słowa wyuczonej modlitwy:
— Ucisk... Tyrani... Więzienie... czerwony terror...
Głosy, przepojone ponuremi, mściwemi myślami, przerywane drażniącym pomrukiem, niby szloch zduszony:
— Ucisk... biały terror... bomby... rewolucja!...
Nesserowi się wydało, że słucha cygańskich pieśni — tęsknych, głuchych, jak wycie zamieci mroźnej, jak dalekie echo jęku, ponad którym biegły trwożne, obłędne wołania, przerażające niepohamowaną namiętnością:
— Hej, Nastieńka! Hej, umiłowana!
Drgnął, gdy spostrzegł to rażące podobieństwo.
Mowy partyjnych delegatów zostały wreszcie wyczerpane. Po chwili powstał człowiek o zimnej, szyderczej twarzy i mówić zaczął:
— Słucham was i śmieję się wam w oczy, pogardzam wami! Mówicie o ojczyźnie i narodzie? Idziecie jedną drogą z kapitalistami i imperjalistami i nie chcecie się chwytać broni, nie tej jednak, którą zwalczają nas wrogowie proletarjatu, oszukanego hasłami patrjotyzmu i nacjonalizmu! Prawdziwa rewolucja proletarjatu nie zna tych głów, nie zna ewolucji! Albo wszystko — precz, albo ugiąć karki; zdobyć, wyrwać wszystko za jednym zamachem, albo — nic nigdy! Musimy ująć rząd w swoje ręce odrazu!
Ktoś westchnął ciężko i odezwał się z goryczą:
— Klasa robotnicza słyszy to już od roku 1860! Pusta gadanina! Któż to zrobi? Na to trzeba armji, swojej własnej armji, a nie terrorystów, których duszą kaci na szubienicach!
Gwar głosów pokrył te słowa.