Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opalając dłonie o rozgrzane lufy. Usta zaciśnięte i suche milczały. Gdy się otwierały, wyrywał się z nich jeden i ten sam namiętny okrzyk:
— Naboi!... Jeszcze naboi!...
Natychmiast nadbiegali jacyś ludzie i przynosili ciężkie skrzynie. Wśród nich widziano zawsze ochotnika Nessera. Podawał dzwoniące paczki naboi, przemawiał do każdego żołnierza i biegł dalej. Gdy słowa jego przesączały się do zamglonej i zatrutej świadomości, mrużyć się zaczynały przekrwione oczy, uśmiechały się usta zacięte, męczeńskie i jakieś promyki dalekiej, zupełnie szalonej nadziei przebijały mrok i zasłaniały błyskiem swoim czerwone płomienie granatów i migające, żółte żądła salw.
Żołnierze długo przyglądali się Nessorowi nieufnie i szyderczo. Ochotnik bez karabina? Nie sanitarjusz, a nie walczy? Poco tu przybył? Jakiem prawem nie zabija?!
Jednak, gdy widzieli go, jak biegł po wodę dla rannych, przechadzał się spokojnie po transzach lub, nie kryjąc się bynajmniej, siedział na nieosłoniętej niczem ścianie rowu, wyławiając wszy, pykając fajeczkę i opowiadając wesołe historje, od których brał pusty, beztroski śmiech, — polubili go i wołali nań — „święty warjat“.
Pewnego razu młody żołnierzyk, rzucający granat, wskoczył na parapet, lecz poślizgnął się na rozmokłej od deszczu ziemi i spadł na zewnątrz. Niemcy jęli natychmiast walić do niego salwami. Śmierć już pędziła ku niemu, lecz Nesser przesadził nasyp i porwawszy chłopaka, przerzucił go przez skarpę i sam wygramolił się szczęśliwie do okopu. Miał wyrwane paznogcie, przestrzelone obydwa rękawy