Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cią uścisnąć rękę dowódcy. Schwycił ją zimnemi palcami, wstrząsanemi częstotliwym dreszczem i, szeroko otwierając usta, silił się wyrzec jakieś niezmiernie potrzebne, doniosłe słowa. Ze ściśniętego gardła wydobywał mu się charczący, porwany na strzępy oddech i zgrzyt:
— Niech... niech...
I znowu ten sam zgrzyt i coraz cięższe charczenie:
— Niech... niech... niech...
Kapral wyprężył się nagle, źrenice uciekły mu pod obrzmiałe powieki, sztywna, raptownie ociężała ręka bezwładnie opadła i z piersi zsunęła się na ziemię. Blada, nikła mgiełka zasnuła stężałe rysy.
Inny znów ranny — stary żołnierz z pokrwawioną twarzą jękliwie wołał kapitana i mruczał. Słowa przeciskały się mozolnie, z sykiem przez bulgoczącą w ustach krwawą pianę:
— Kapitanie... napiszcie do żony... Wieś Coude... że zostałem ranny na reducie... Niech szuka po szpitalach... A—a—a! A—a—a!
Młody chłopak, poboru zeszłego roku, o twarzy sinej i znękanej, wyciągał do Delverta skrawek papieru, okrytego śladami skrwawionych palców i szeptał dygocącemi wargami, bezsilnie poruszając sztywniejącym już językiem:
— List... list do rodziców... Dodajcie, że nie powrócę...
Jął otwierać sine usta, łapiąc powietrze, rękami wykonywał dziwne ruchy, jakgdyby zdejmując z siebie długie nici. Po chwili znieruchomiał, mocno zwarł powieki i szczęki. Wciskał się coraz bardziej w ziemię, malał, topniał...