Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



ROZDZIAŁ XIV.

Słońce przebiło mgłę przedświtu i gęstą zasłonę dymów. W jego złocistych promieniach jeszcze bardziej ponurym i żałosnym wydał się szmat ziemi, gdzie toczyła się bitwa. Od zdobytego przez Niemców Douaumont aż do Damloup widniały — bezładne, ohydne zwaliska. Co chwila jakieś potworne siły przeorywały je, mełły na proch; szarpały niewidzialnemi szponami i rozsadzały; żółte i czerwone słupy ogni ni to z kraterów, nagle pękających, wytryskiwały wszędzie; drżała i jęczała ziemia; skowytały i wyły żelazne czerepy pocisków; huk, świst, syk i jazgot nieznośny, na chwilę niemilknący, tworzył przerażający chaos, który przytłaczał i przytępiał świadomość, słuch, wzrok i — strach.
Żołnierze i oficerowie reduty N 1 o twarzach bladych i obojętnych obojętnością straszliwą, o oczach przekrwionych, obłędnie tępym wzrokiem przyglądali się kapitanowi Delvert, rozmawiającemu z przybyłym w nocy ochotnikiem. Dowódca z rękami, założonemi do kieszeni, uważnie słuchał a na jego zamyślonej twarzy od czasu do czasu zjawiał się wyraz wzruszenia.
Nesser stał przed nim wyprostowany służbowo i coś mówił z przejęciem, gorąco. Stojącego wpobliżu przy kulomiotach porucznika Perrin dobiegł urywek tej rozmowy z dziennikarzem.