Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ludzie, ciągnąc za sobą tornistry i karabiny, niby szare robactwo, wypełzali z wnętrza wagonów — znużeni, zlani potem, zasypani kurzem i węglem. Z jednego z ostatnich wozów wysiadł młody porucznik, za nim brudny, niemal aż do oczu obrośnięty kapral i niemłody już, chudy żołnierz o srebrzących się na skroniach włosach, w nowym mundurze i czystych trzewikach.
— Patrzcie-no go! — mruknął do sąsiadów ponury sierżant, ładujący na siebie ciężki, mocno wypchany plecak. — Cóż to za gość? Do kantyny, czy na tańce się wybrał? Niech-no tylko wlezie na pagórki Froidn Terre, a zmieni rychło swój fason! Stara szkapa, a jaki elegant, co?
Zamiast odpowiedzi zaśmiał się ktoś krótko, złośliwie.
Rozmowa się wnet urwała. Ludzie, pochyleni pod ciężarem plecaków, karabinów i ładownic, już maszerowali drogą, pociętą kołami armat, wozów i samochodów, pełną dołów i zwalisk, pozostałych po wybuchach granatów.
Kolumna i mniejsze grupy żołnierzy szły wolno, zasłuchane w niemilknący huk armat, czując pod stopami wstrząśnięcia ziemi, którą grzmociły pociski nieprzyjacielskie i swoje, ni to potworne cepy. Wreszcie z obydwóch stron drogi zjawiły się nędzne, ponure ruiny. Ogromna, bezładna kupa kamieni, cegły, cementu i wapna. Tam i sam sterczały kawały popękanych murów, stały okopcone kominy spalonego gmachu... W jakimś zaułku, przywalonym połamanemi drzewami i deskami płotu, leżał rozdęty kadłub zabitego konia, a przy nim, wżerając mu się w pachwinę łaciasta, chuda kotka. Wojna oddawna