Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Julja westchnęła głęboko i odezwała się zmienionym głosem, w którym się rwały groźne echa, jakgdyby nadciągającej zdaleka burzy.
— Cóż ja na to powiem? — powtórzyła. — Takie piękne słowa o wielkości ojczyzny słyszałam już nieraz i czytam codziennie... Słyszę, czytam i — nie rozumiem! Ojczyzna — to ziemia, piękne krajobrazy, wartkie rzeki, wysokie góry... A ci, którzy zamieszkują na niej — obcy mi są!... Oni przecież nie opiekują się mną... Muszę ciężko pracować bez wytchnienia, bez radości... Tak samo pracowałabym w Ameryce... ale tu i tam, gdyby głód ścisnął mnie za gardło, musiałabym skoczyć do rzeki, napić się karbolu, albo kupić za ostatni grosz szminki, ufarbować twarz i wyjść na ulicę. Idąc w tłumie, ocierałabym się ramieniem o eleganckiego faceta i szeptałabym: „Jestem młoda, ponętna i... głodna; sprzedam się za tanie pieniądze, mój piękny panie!“ Doprawdy, nie myślałabym wtedy, czy jest to „bosz“, Anglik czy syn mojej „ojczyzny“, dla której pragnie wielkości i potęgi... Ojczyzną ludzi, ciężko pracujących i nie pewnych ani jutra, ani miejsca, gdzie wrzucą do dołu ich ciała, jest cały świat od kresu do kresu...
Panna Briard ze zdziwieniem i bardzo uważnie słuchała. Ta zwykła hafciarka, pracownica fabryczna, zaimponowała jej nagle.
— My — ludzie o spracowanych dłoniach, o sercach bez radości — nie mamy żadnych obowiązków względem ojczyzny, która niezawodnie jest i będzie matką dla pani i jej otoczenia... — ciągnęła Julja. — My płaczemy nad tem, że na świecie życie się stało nieznośnie ciężkiem, niesprawiedliwem i okrutnem.