Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nic nie mówi; nie chce się zdradzić, że wszystko widzi i słyszy.
Dochodzi go głos lekarza:
— Proszę, siostro, zanotować dobrze temperaturę! Proces ropny w płucach postępuje zbyt szybko. Ostatnią nadzieję pokładam w surowicy... Niedawno miałem świetne wyniki...
Odeszli wszyscy. Nesser zamyka oczy i o niczem nie myśli. Wreszcie zaczyna znowu oglądać salę.
Z prawej strony leży nieznajomy człowiek i patrzy na niego ponurym, nieprzychylnym wzrokiem. Ma długą, rozwichrzoną brodę i białe bandaże na głowie.
— Co się stało? — z wysiłkiem pyta Nesser, lecz słowa jego giną w charkocie i rzężeniu ciężkiem i bulgoczącem.
Brodaty człowiek dosłyszał jednak, widać, bo spojrzał jeszcze bardziej ponuro i mruczeć zaczął:
— Tydzień już wyrabiacie hece, zrywacie bandaże, ryczycie, jak wół zarzynany, bluzgacie krwią, że aż na ścianie pozostały czarne sople... całą poduszkę mi zbryzgaliście... Do djabła, zadużo macie tej farby!
Nesser znowu przymknął powieki.
— Ostatnią nadzieję pokładam w surowicy... — ślizga się w mózgu wspomnienie, jakgdyby bardzo dalekie i obojętne.
Uśmiechnął się ledwie znacznem poruszeniem ust i pomyślał:
— Śmierć... koniec wszystkiego...
Usiłował uprzytomnić sobie i uwypuklić znaczenie tych wyrazów, lecz nie przeraziły go one bynajmniej i nie wzruszyły. Leżał cicho, bez ruchu i bez myśli prawie. Spokojnie trzymał termometr w ustach i przelotnie tylko rzucał okiem na szarytkę, coś piszącą na deseczce, umieszczonej nad wezgłowiem.