Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łów i poszarpanych mas nieznanego tworzywa — wszystko zaczęło migać bezszelestnie w otchłani ciszy martwej, w zwojach chłodu śmierci.
A potem raptem padły słowa z otchłani czarnej — słowa wyraźne, brzmiące wszechwładnem zapytaniem:
— Może odwiedzisz nas, a może... zostaniesz z nami?...
Kto tak powiedział? Kiedy! Dlaczego i do kogo?
Myśl, smagnięta nagle, miotać się zaczyna, szukać bezładnie i bezsilnie, aż znużona i zrozpaczona znowu zapada w bezwład ciężki.
Z czarnego kopca nowe i nowe wydzierają się postacie, aż jedna z nich — nikła, wychudzona, z głową opuszczoną — staje przy łóżku rannego i szepce powolnie, tak powolnie, że wydaje mu się wiecznością ten ruch cienkich, bezkrwistych warg i nieznośnie przewlekły uśmiech na bladej, smętnej, jakgdyby zdumionej twarzy.
Wykrzywione boleścią usta poruszają się i wydają szept:
— René Gramaud wzywa cię do 8-ej kompanji...
I nagle błysnęły łzy z pod powiek sinych i drżących.
— Marja Louge! — rzęzi Nesser i otwiera oczy.
Widzi przez mgłę białą salę, dwie lampki, osłonięte zielonym papierem; tuż obok swego łóżka — doktora w białym fartuchu, szarytki w śnieżnych kornetach... Coś mówią do siebie, kiwają głowami. Ostry ból nagle przeszywa mu ramię. Z trudem obraca głowę i spostrzega, że klęczący obok felczer trzyma w ręku szprycę.
— Ha, zastrzyk kamfory... — domyśla się Nesser i przytomnieje zupełnie.