Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najdalszych, i wnet się załamuje i rozpryskuje w drobny pył, który okrywa wszechświat, kopiec nad nim piętrząc mogilny.
Nic nie widzą oczy poza tym kurhanem czarnym, a tak smętnym, że łkania ciężkie, beznadziejne wstrząsają pierś zranioną. Lecz znowu wbijają się niewidzialne, ani wolą, ani myślą nie kierowane źrenice w czarne, ponure zbocza mogiły, ukrywającej cały system planetarny. Niby w mrowisku, gdy pierwsze promienie wiosenne ogrzeją ziemię i suche igliwie, coś się dźwigać zaczyna mozolnie, rozpaczliwie. Z niedostrzegalnych szczelin i przejść wyłaniają się dłonie blade, wyprężone ramiona, twarze sine, umęczone postacie — nędzne i osłabłe do reszty...
Kosmyk czarnych włosów na pożółkłem czole kapitana Langlois, nieprzejednane, męczeńskie oczy Mollina, piegowata twarz i szklące się źrenice rudego Wellsa, szerokie bary i wypukła pierś pułkownika Brice’a... sine wargi poszarpanych kulami Bawarczyków... siwiejąca broda i trzy mocno zaciśnięte palce na piersi starego pułkownika rosyjskiego... wygięte w pałąk ciało kaprala francuskiego, zawieszonego na drutach kolczastych... i jeszcze, jeszcze... wciąż nowe postacie, coraz żałośniejsze, nędzniejsze, poruszają się wszędzie, ni to robaki, rozgrzebujące czarny, martwy piarg, i wyzierają oczami, ziejącemi przerażeniem, niemym wyrzutem, bezmiernie zdumionem pytaniem...
I nagle — pierwszy dźwięk! Wir światów rozwalonych, bieg planet, rozpryskujących się w mgławice, burze atomów, łuny płomieni rozszalałych, powódź rozpasana, rozpętana, sypka nawałnica piachów kosmicznych, pęd nieogarniętych okiem zwa-