Strona:F. Antoni Ossendowski - Ogień wykrzesany.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skądżebym znowu popełniał takie szaleństwo! — wzruszył ramionami Nesser.
— Ja nic nie wiem i pan też nie wie, — odparła. — Weźmie pan sobie obrazek Marji?
— Ależ naturalnie! Bardzo dziękuję pani, panno Martin! Będę go nosił w pugilaresie, a nuż przysporzy mi pieniędzy! — zażartował.
Nic nie odpowiedziała i tylko uśmiechnęła się lekkiem drgnieniem warg.
— Mam cię tu! — rozległ się raptem donośny głos i pan Benjamin Rumeur rzucił się do swego korespondenta, odciągając go na stronę. — Przyłapałem was na gorącym uczynku? Randka na dworcu, w ostatniej chwili? To rozumiem — temperament! Stara gwardja umiera, lecz nie poddaje się? Ho — ho!
Bezczelnie oglądał piękną dziewczynę. Zdawało się, że małemi, zawsze przekrwionemi i łzawiącemi się oczami zdzierał z niej płaszcz, suknię, obnażał i szacował.
— Hm! — zamruczał z zadowoleniem. — Chwat z pana! Wygrzebał gdzieś takie cacko! I możesz ze spokojnem sercem porzucić tę rudą Wenus? Wyobrażam sobie...
Pochylił się do ucha korespondenta i, szczypiąc go w udo, coś szeptał, śmiejąc się obleśnie.
Nesser odtrącił Rumeura i rzekł głośno z wyrazem wstrętu na twarzy:
— Redaktorze, dziś zrana coś podobnego powiedział mój portjer. Nazwałem go głupcem i zauważyłem, że siwy włos nie zawsze bywa towarzyszem mądrości i cnoty... Nie powiedziałbym tego o panu, drogi Rumeur...
— No, myślę... — zaczął redaktor.