Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/41

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    szuków sutą zapłatą, obiecywał szczególną opiekę nad mieszkańcami wioski i wdzięczność dowództwa.
    Nic jednak nie skutkowało.
    Pozostawał więc tylko ostatni sposób. Zaaresztować wójta i starszyznę, kazać strzelcom przetrząsnąć chaty i spichrze, a, gdyby i to nie pomogło, zagrozić rozstrzelaniem kilku gospodarzy, zażądawszy znoszenia żywności.
    Ciężka to była i przykra dla oficerów sprawa.
    — Jeżeli nie chcecie po dobremu... — zaczął kapitan Rokicki, lecz nagle przerwał mu porucznik Powała.
    — Panie kapitanie! — rzekł, podnosząc prawą rękę do daszka czapki. — Być może, że ci dobrzy ludzie sami nie wiedzą, gdzie mają zapasy. Pochowali je przed bolszewikami, zapomnieli, teraz sami nie mogą znaleźć i przymierają naprawdę z głodu.
    Rokicki ze zdumieniem słuchał swego porucznika.
    Ten zaś ciągnął dalej:
    — Ja sam pójdę z tym szanownym, sędziwym starcem szukać i nie wątpię, że znajdziemy!
    Poleszuki, nic nie rozumiejąc, nieufnie przyglądali się mówiącemu.
    Porucznik zeskoczył z konia i, ująwszy wójta za rękę, rzekł: