Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drzewia, położył na nim karabin, udeptał śnieg i mocniej oparłszy się na zdrowej nodze, wymierzył.
Strzelił, gdy dzieliła ich przestrzeń jakich dwudziestu kroków.
Stokrotne echo poniosło huk wystrzału, aż hen! ku szczytom skalistych Ułan-Tajga. Ale Bielecki nie słyszał tego, bo cały zamienił się w uwagę... Trzymał już w ręku bagnet i śledził każdy ruch zwierza. Ten po wystrzale padł, lecz po chwili podniósł się, chwytając się potwornemi łapami za pierś i z rykiem łapiąc powietrze. Słaniał się i sunął powoli ku strzelcowi, ale nie doszedł. Zachwiał się, upadł, drgnął kilka razy i pozostał bez ruchu.
Z wielkim trudem przywlókł Bielecki osłabłego towarzysza na miejsce walki, rozpalił ognisko i upiekł na bagnecie, jak na rożnie, kilka kawałków mięsa. Wypoczywali tu przez parę dni, aby nabrać sił. Małcużyński wkrótce już zaczął chodzić. Była nadzieja, że pójdą dalej.
— Teraz dojdziemy! — mówił już pewniejszym głosem robotnik. — Dużo mięsa zabierzemy ze sobą i dojdziemy!
Bielecki milczał. Nie miał tej nadziei, gdyż stopa mu już prawie całkiem zgniła i odpadła, obnażając