Strona:F. Antoni Ossendowski - Najwyższy lot.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szał do zatrzymywania się i nacierania śniegiem odmrożonych twarzy i rąk. Jagód już nigdzie nie było, żywili się opadłemi liśćmi, suchą, brunatną trawą i resztkami zgniłych grzybów, które czasami udawało się wygrzebać z pod śniegu.
Pewnego razu Małcużyński nie mógł się podnieść po noclegu. Bolały go wszystkie kości i głowa pękała z bólu. Jęczał i płakał, jak dziecko, nie skarżył się już jednak i nie narzekał.
— Umrę tu, zostaw, nie dojdę do tych gór! — wyjąkał, trzęsąc się z zimna.
Na horyzoncie, jak szafirowa ciemna wstęga, ciągnął się graniczny grzbiet Tannu-Ołu. Za nim leżały odłogiem stepy Mongolji, gdzie iść byłoby łatwiej i gdzie można było spotkać osady ludzkie, w których spodziewali się odnaleźć Polaków.
Bielecki zamyślił się głęboko. Coś rozważał.
— Zostaw mnie, idź! — jęknął z rozpaczą robotnik.
— Milcz ty — psiawiaro! — zaryczał na niego żołnierz. — Nie zostawię, ale pójdę, może coś upoluję...
— Nie zostanie ci wtedy na obronę żadnego naboju! — szepnął Małcużyński.
— Jeden nabój — nie wielka pociecha, i tak się nie obronimy! — odparł spokojnie Bielecki i po-