Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

si i watah, milkną psy i cisza sunie ciężkiemi falami z połonin na niższe szczyty, bory i ledwie majaczące w mroku granie grzbietów dalekich.


Po powrocie z gór w odwiedzinach...

Zapalają się coraz to nowe gwiazdy. Wzdychają konie i głośno „rumygają“ krowy i woły. Noc panuje wszechwładnie i budzi ją tylko głuchy ryk rogu, bo znów zaniepokojony stróż dmie w niego, aby strach od siebie odpędzić i wszelkie licho od bydła. Tak to żyje połonina do późnej nieraz jesieni, gdy już śnieżyce bielić zaczną dachy staj i, szron posrebrzy każde źdźbełko na pastwisku, a juhasi marzną w stajkach na kość.
...u dziewczyny
Wreszcie nastaje radosny, ale i ciężki też dzień „rozłuczińja“, gdy przybywają gazdowie, by zabrać wypasione bydło i umówioną ilość berbenyć z bryndzą. Nowa powrotna fala spływa z połonin do wsi, rozsianych po łąkach nizinnych, po „rozczołynach“ i po dolinach rzek.
Na wierchu, na kosarzysku, wydeptanem i burem już, pozostaje sam watah z juhasami. Jeszcze przez dni kilka wypasują własną