Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wory wiszą na nich, ale piętrzy się cała góra beczek, dzież, berbenic, kotłów żelaznych i wszystkiego, co będzie potrzebne na połoninie. Do późnej nocy krząta się watah po stai, sprząta watarnyk, gdzie będzie pracował i spał przy ognisku, ustawia różne przedmioty na półkach i ławie... drewniane zaś bodnie — w komorze... Szepce przytem modlitwy, przeplatane zaklęciami dalekich przodków — pogańskich jeszcze pasterzy.


Niedzielaw górach

Juhasi to naprawiają swoje stajki przy koszarach i przygotowują sobie posłania z gałęzi i trawy, to wzmacniają zagrody, aby wilk i niedźwiedź nie przedarły się przez nie; sprawdzają szerokość przejść w „strunce“, ostrzą siekiery i kosy, a ten i ów zatrąbi w róg — „rih“ i słucha, jak echo mknie po wierchach i stacza się w czarne głębie nizin; inny wypali z pistoletu — na postrach drapieżcom, albo i tak — z nadmiaru radości, że niebo blisko czuje nad sobą. Szczekają i węszą dokoła kosmate psy, odnajdując ślady świeże jeszcze i niepokojące. Tej pierwszej nocy nie może usnąć stary watah, dziwnie wzruszony. Jakaś myśl dręczy go, jakieś głosy odzywają się w duszy i zakłócają ciszę na wyżynie, choć nawet psy, znużone daleką drogą i obieganiem okolicy, śpią, jak zabite. Wreszcie podnosi się watah z pościeli i, przeżegnawszy się pobożnie, wychodzi cicho ze stai. Noc siwieje. Na wschodzie — ni to łuna daleka... Watah idzie na najwyższy garb połoniny i, stanąwszy tam, obraca twarz ku wschodowi. Niby czarna, fantastyczna skała, wyrosła w mętnej mgle, majaczy tam — ogromny i nieruchomy. Wiatr rozwiewa mu długie włosy i wąsy i igra z wypuszczonym nawierzch kraszanic podołem „mazanki“ — koszuli, wygotowanej w łoju i maśle. Dreszcz przebiega po plecach, bo chłodem dyszą śniegi, ukryte po rozłogach... Nagle rozdziera się szara zasłona na wschodzie i szerzyć się poczyna wąska narazie szczelina, „czerwlena“ kreska, pełna złota płynnego i żywego szkarłatu. Wargi wataha zaczynają szeptać hymn pradawny, niewiadomo przez kogo i kiedy ułożony w godzinie przedświtu i w porywie niezgłębionej tęsknicy: — Hej, skały, skały dalekie! Hej, morze, morze — i zimne i sine, i bardzo dalekie!
Widać, błaga on skalne mury i toń morską, aby nie więziły dłużej słońca, moc dającego, życie i radość bytu... Powraca watah do stai, kładzie się na chwilę, aby przypomnieć sobie, czy wszystko uczynił, co z mroku wieków od dziadów się wywodzi. — Czy dobrze i naodlew wrąbał siekierę przy watarniku? Czy utrafił w środek, rzucając podkowę na żegliszcze? Czy szybko rozniecił watrę „żywą“? Czy nie zapomniał czegoś, kropiąc wodą, zebraną z węgli odgaszonych? Czy nie zgasło ognisko, w bramie zagrody rozpalone? Czy pamiętają juhasi zaklęcia od uroku i czy mają talizman z gąsienic, aby od pasterza nie odbijał się kierdel?... Wzdycha watah z ulgą, bo niczego nie opuścił, każdego obyczaju dopilnował. Znowu wstaje i idzie do zagrody — dojarni i potrzykroć zacina ją siekierą, która łyska, bo już słonko ze zwojów mgieł wyłania rumiane oblicze... Za chwilę pobiegną po wierchach ciągliwe dźwięki trembity.