Strona:F. Antoni Ossendowski - Huculszczyzna.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tarzu chleby, bryndzę i śliwki suszone i poproszą ich o modlitwę za zmarłych... Słońce praży. Jakgdyby promienieją szmaragdowe i granatowe szczyty gór. Złotą łuską jarzy się i lśni warkotliwy zawsze wąż Czeremoszu. Jęczą dzwony... Dobiegają głosy Hucułów... Rozmawiają już o wołach i koniach, co ponoć wychudły na „kisłych“ połoninach... O gaździe — ani słowa... Odszedł przecież, przeminął, jak ulewna „płowa“ nad górami, jak mknąca „daraba“ na ostrych załomach wartu... Może za tydzień albo za miesiąc gdzieś dogorywający na wierchowinie stary, ślepy, w kabłąk zgięty Hucuł, dawny towarzysz zmarłego kiermanycza, posłyszy o jego zgonie i, żując coś bezzębnemi szczękami, mruczeć pocznie o „kraśnym watahu“, o tem, jak w przełomie za Jałowiczorą wabiły ich ku sobie „lisne“ dziewki — ponętne djablice, jak zajrzał im w oczy „didko“ z głębokiego odmętu, a w pianie pod „opaczynami“ sterów wiły się i pluskały blade topielice... Po chwili zapomni o czem mówił i znowu żuć zacznie stary, niewidomy dziad...