Strona:F. Antoni Ossendowski - Biesy.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Miałem nadzieję, że nie wyzwolicie się z mych sieci słonecznych... Tymczasem — instynktownie czuję, że Sprogis odszedł ode mnie na zawsze... a teraz i ty, mój mały Erneście... podnosisz bunt. O, wy za słabi jesteście i za tchórzliwi, aby cisnąć rękawicę utartym teoriom proletariatu ducha! Nie będę się wam narzucał, lecz proszę nie odmówcie i odwiedźcie mnie w pierwszym dniu wystawy... chciałbym zapoznać was z mymi rodzicami i ich towarzystwem, które może się wam jako malarzom przydać... Są to ludzie majętni, znawcy sztuki, którzy chętnie przez sam snobizm patronują artystom...
— Dziękuję i... obiecuję! — rzekł zmieszany i zasmucony Lejtan. — Obawiam się, żeś mnie źle zrozumiał, Romanie... no i Wiliumsa też... Wiesz przecież, że bardzo cię lubię, lecz teraz mam dużo pracy w Akademii i w domu, poza tym... Zresztą zawsze rad będę, gdy przyjdziesz do mnie na pogawędkę... wierzaj mi!
Uścisnęli sobie ręce i wkrótce się rozstali.
Lejtan przez kilka dni chodził jak struty.
Zdawało mu się, że śmiertelnie skrzywdził i obraził księcia i że okazał się niesprawiedliwym i niewdzięcznym. Częściej teraz odwiedzał Sprogisa, lecz nie powiedział mu nic o tym, co zaszło pomiędzy nim a Paninem.
Naradzał się z Wiliumsem o różnych sprawach, opowiadał o swych zamiarach artystycznych na przyszłość, gdy się dostanie do pracowni, z której już miał wyjść jako skończony malarz. Sprogis chętnie udzielał mu rad, lecz na wszelkie projekty przyjaciela odpowiadał milczeniem, a na twarzy